NAMIBIA Z DZIECKIEM – 12 DNIOWY PLAN PODRÓŻY
- Marta Burzyńska
- 15 cze
- 24 minut(y) czytania

Namibia od dawna znajdowała się na naszej liście marzeń podróżniczych. Gdy zaczęliśmy planować wyprawę do południowej Afryki, wiedziałam, że musimy uwzględnić ten wyjątkowy kraj w naszym planie.
Namibia ma powierzchnię aż 824 292 km² i zaraz po Mongolii, jest drugim najmniej zaludnionym krajem na świecie. Zachwyca dzikością, przestrzenią, niepowtarzalnym krajobrazami i absolutnym poczuciem wolności. To miejsce, gdzie stwierdzenie, iż „możesz jechać godzinami i nie spotkać żywej duszy” możesz potraktować dosłownie. Przez 12 dni przejechaliśmy około 4830 kilometrów.
Namibia swoją nazwę wzięła od pustyni Namib, jednej z najstarszych i najbardziej malowniczych pustyń świata, rozciągającej się wzdłuż wybrzeża Atlantyku. Namibia to znacznie więcej niż tylko piasek i wydmy, to fascynująca mozaika kultur, zapierające dech w piersiach krajobrazy i przygody, które zostają w pamięci na zawsze.
Podczas podróży przez Namibię zobaczysz nieustannie zmieniający się krajobraz – od czerwonych wydm Sossusvlei, przez spotkania z dziką przyrodą w Parku Narodowym Etosha, aż po surowe, wietrzne Wybrzeże Szkieletowe. Nasza trasa prowadziła przez najpiękniejsze i najbardziej fascynujące zakątki tego kraju – jest idealna zarówno dla miłośników natury, jak i tych, którzy szukają unikalnych doświadczeń.
To była niezapomniana przygoda – pełna wrażeń, pięknych widoków, bliskich spotkań z dziką przyrodą i momentów, które chcielibyśmy przeżywać wciąż na nowo.
Poniżej znajdziesz plan naszej 12-dniowej wyprawy dzień po dniu, z opisem wszystkich miejsc, które udało nam się zobaczyć. Mamy nadzieję, że ten przewodnik pomoże Ci zaplanować własną podróż do Namibii!
NAMIBIA – 12 DNIOWY PLAN PODRÓŻY

Najlepszym sposobem na zwiedzanie Namibii jest wynajęcie samochodu 4×4 i eksplorowanie jej na własną rękę. Tutejsze odległości są ogromne, więc trzeba przygotować się na długie godziny za kierownicą – klasyczny road trip w pełnym znaczeniu tego słowa.
Podczas naszej 12-dniowej wyprawy przejechaliśmy prawie 5000 km, co jest sporym dystansem w tak krótkim czasie! Zaczęliśmy od Parku Narodowego Etosha, po czym pojechaliśmy na północ aż pod samą granicę z Angolą, do Epupa Falls, gdzie odwiedziliśmy wioskę plemienia Himba. Stamtąd stopniowo kierowaliśmy się na południe – przez Wybrzeże Szkieletowe, Cape Cross (Rezerwat Uchatek), magiczne Spitzkoppe, Walvis Bay, niezwykłe Sandwich Harbour, pustynię Sossusvlei, opustoszałe Kolmanskop, aż Kanionu Fish River.
Dzień 1 Windhoek - Park Narodowy Etosha
Lądujemy w Windhoek o godzinie 11:00. Dość sporo czasu zajęło nam wyrobienie wizy. Polacy mogą otrzymać wizę do Namibii na lotnisku tzw. visa on arrival. Wystarczy wypełnić prosty formularz. Koszt wizy to 1200 NAD (około 240 zł), a ważność wynosi 90 dni. Można płacić zarówno gotówką, jak i kartą.
Po wejściu do terminala, jeśli nie macie jeszcze wizy, koniecznie najpierw udajcie się do małego pokoju po lewej stronie – to właśnie tam się ją wyrabia. My popełniliśmy błąd i najpierw ustawiliśmy się do kontroli paszportowej, co tylko niepotrzebnie wydłużyło czas oczekiwania. Wizę można też załatwić wcześniej, przed wylotem – najbliższy konsulat Namibii znajduje się w Berlinie.
Na lotnisku czekał na nas przedstawiciel wypożyczalni samochodów, z którym pojechaliśmy do biura, by dopełnić formalności. Odbiór auta zajął około dwóch godzin. Zanim ruszycie w drogę, warto dokładnie obejrzeć samochód, zgłosić wszystkie zarysowania i uszkodzenia w formularzu odbioru. Dzięki temu unikniemy ewentualnych problemów przy jego zwrocie. Zanim ruszyliśmy mieliśmy też krótkie przeszkolenie, jak rozkładać i obsługiwać sprzęt. Przez najbliższe 12 dni samochód będzie naszym domem, a spać będziemy w namiotach dachowych.
Auto wypożyczaliśmy w firmie Namvic. Za 12 dni z pełnym ubezpieczeniem zapłaciliśmy około 5200 zł, co uważamy za całkiem rozsądną kwotę.
Gotowi na przygodę ruszyliśmy w kierunku Parku Narodowego Etosha. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji paliw, żeby zatankować i zrobić pierwsze zakupy w sklepie Spar. Sklep był dobrze zaopatrzony – kupiliśmy bułki, nuggetsy, zapas wody i przekąski, żeby mieć coś na pierwszy dzień. Trochę się spieszyliśmy, bo czekała nas długa droga, a obawialiśmy się, że nie zdążymy przed zamknięciem bram parku. Gdybyśmy mieli więcej czasu, zdecydowanie lepiej byłoby zrobić większe zakupy jeszcze w Windhoek, przed dalszą podróżą.
Na pierwszy nocleg w Namibii wybraliśmy camping Okaukuejo na terenie Parku Etosha. Tuż przy campie znajduje się wodopój, przy którym można obserwować dzikie zwierzęta. Nam udało się zobaczyć jedynie nosorożca w oddali. Na campingu działa restauracja – menu jest proste, jedzenie średnie, ale wystarczające. Są też trzy baseny o różnej głębokości, w tym brodzik dla dzieci, sklep oraz stacja paliw.
Nocleg: Okaukuejo Camping Area
Trasa: 444 kilometry, przejazd około 4:20.
Dzień 2 Park Narodowy Etosha
Pobudka jeszcze przed wschodem słońca. Szybki prysznic, składanie namiotów oraz reszty rzeczy i ruszamy na poranne safari w Parku Narodowym Etosha. Jednym z powodów, dla których zdecydowaliśmy się na nocleg na terenie parku, było to, że bramy kampingu otwierane są godzinę wcześniej niż bramy wjazdowe do parku. To daje nam dodatkową godzinę i większe szanse na spotkanie zwierząt, które wykazują większą aktywność rano, gdy nie jest jeszcze zbyt gorąco.
Krajobraz Etoshy różni się znacznie od tego, który znamy z Parku Krugera – teren jest płaski, suchy i znacznie mniej porośnięty roślinnością. Dominuje tam półpustynny,
wysuszony krajobraz z akacjami i niskimi krzewami.

Ledwie wyjechaliśmy z campu i trafiliśmy na pierwsze spotkanie – kilkanaście żyraf spacerujących niespiesznie przy drodze. W Etosha żyje aż 114 gatunków ssaków. Z dużych ssaków można spotkać: lwy, lamparty, słonie, żyrafy, antylopy gnu, gepardy, zebry, kudu, oryksy i elany. Etosha jest domem dla czterech z przedstawicieli tzw. Wielkiej Piątki – brakuje jedynie bawołów. Zatrzymaliśmy się w pierwszym wyznaczonym miejscu, gdzie można bezpiecznie wysiąść z samochodu by spuścić powietrze z kół, aby lepiej się jechało po szutrowych drogach parku. Chwilę później kolejne spotkania ze zwierzętami. Najczęściej spotkaliśmy żyrafy, zebry, kudu i impale.
Był też czas na ugotowanie obiadu w Halali Camp ,gdzie zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. W parku obowiązuje zasada: zwierzęta zawsze mają pierwszeństwo – nie wolno na nie trąbić ani ich niepokoić. Trzeba cierpliwie poczekać, aż przejdą przez drogę.
Po parku można jeździć bez większego celu, wystarczy jechać i rozglądać się, a można tam spotkać różne zwierzęta. To niesamowite uczucie móc obserwować je w ich naturalnym środowisku, bez krat czy wybiegów.
Najpiękniejsze spotkanie czekało na nas w drodze powrotnej do obozu. Zauważaliśmy dwie lwice odpoczywające pod drzewem akacji, tuż przy drodze. Siedzieliśmy w samochodzie i przez dłuższą chwilę po prostu je obserwowaliśmy. Bez pośpiechu. Bez słów. To był jeden z tych momentów, które zapadają głęboko w pamięci.
Zachód słońca spędziliśmy przy wodopoju w Okaukuejo, gdzie udało nam się znów zobaczyć nosorożca. Na zakończenie dnia zrobiliśmy grilla.
Więcej o Parku Etosha – jak zwiedzać, co warto wiedzieć, gdzie się zatrzymać i jakie są zasady wjazdu – przeczytasz w osobnym artykule:
Nocleg: Okaukuejo Camping Area
Trasa: 260 kilometrów, przejazd cały dzień.
Dzień 3 Park Narodowy Etosha – Opuwo - Wioska Himba – Epupa Falls
Opuszczamy Park Narodowy Etosha i kierujemy się dalej na północ kraju. Do Opuwo większą część trasy pokonujemy dobrą drogą asfaltową, jednak od Opuwo do Epupa Falls czeka nas szutrowo - piaskowa droga z licznymi wyschniętymi korytami okresowych rzek, które wymagają ostrożności i częstego zwalniania. Oficjalne ograniczenie prędkości na drogach szutrowych w Namibii to 100 km/h, ale w praktyce zaleca się nie przekraczać 80 km/h – dla bezpieczeństwa i komfortu jazdy.
Po długiej i dość męczącej podróży docieramy do naszego kolejnego przystanku – Omarunga Epupa-Falls Campsite. To świetne miejsce, położone tuż nad rzeką Kunene i wodospadami Epupa, na samym północnym krańcu Namibii. Po drugiej stronie rzeki znajduje się już Angola. Na terenie kampingu znajduje się bardzo fajny basen z leżakami, z którego Lea od razu musiała skorzystać, oraz restauracja z całkiem przyzwoitym jedzeniem. Plus podróży poza sezonem - basen tylko dla nas, cisza, spokój i piękne widoki.
Tu muszę przyznać nie zatankowaliśmy samochodu w Opuwo, w Epupa nie ma stacji, więc z duszą na ramieniu odliczaliśmy kilometry, czy zdołamy wrócić na tym co mamy w zbiorniku z powrotem do Opuwo, a mieliśmy jeszcze wyjazd do wioski Himba... Paliwa wystarczyło dosłownie na styk, po powrocie na stacji wskaźnik pokazywał jeszcze możliwość przejazdu zaledwie kilkunastu kilometrów. To była pierwsza nauczka... widzisz stację - tankuj !!!, następna może być nawet za 500 km.
Po południu spotkaliśmy się z naszym przewodnikiem, z którym wyruszyliśmy do pobliskiej wioski plemienia Himba. Zanim tam dotarliśmy, zatrzymaliśmy się w lokalnym sklepie i kupiliśmy podstawowe produkty spożywcze: worek ryżu, mąkę, 3 litry oleju, herbatę, cukier brązowy, warzywa, owoce i przekąski dla dzieci (prezenty dla wioski).
Wioska, którą odwiedziliśmy, nie była miejscem stworzonym pod turystów, co sprawiło, że nasze spotkanie z jej mieszkańcami było bardzo autentyczne. Kobiety pozwoliły nam swobodnie obserwować ich codzienne życie – bez żadnych pokazów przygotowanych specjalnie dla gości. Dzięki temu mogliśmy w pełni poczuć atmosferę tego wyjątkowego miejsca. Przewodnik, który mówił w ich języku, tłumaczył nam wszystko na bieżąco i dzięki temu mogliśmy zadawać różne pytania. Mieliśmy okazję dowiedzieć się wielu ciekawych informacji o kulturze, zwyczajach i tradycjach tego plemienia. Na zakończenie wizyty kupiliśmy kilka ręcznie robionych pamiątek i przekazaliśmy jednej z kobiet zakupione wcześniej artykuły spożywcze.
Planując podróż po Namibii, bardzo zależało nam na odwiedzeniu prawdziwej wioski Himba. Takiej, gdzie codzienne życie toczy się naturalnym rytmem, z dala od turystycznych atrakcji. Kiedy już niemal straciliśmy nadzieję, los się do nas uśmiechnął. Po przylocie do Windhoek spotkaliśmy grupę Polaków zwracających samochód w tej samej wypożyczalni. Podzielili się z nami kontaktem do przewodnika, który zabrał nas do tej wioski. Jedynym problemem było to, że wioska znajdowała się w pobliżu Epupa Falls – miejsca którego w ogóle nie mieliśmy w planach odwiedzać. Sama podróż w jedną stronę zajmowała siedem godzin jazdy, a potem drugie tyle, by wrócić na naszą trasę. Mimo to postanowiliśmy zmienić nasze plany i wyruszyć na północ. Decyzja ta okazała się strzałem w dziesiątkę. To było jedno z tych przeżyć, które na długo pozostaną w pamięci. Cieszę się, że mogliśmy pokazać „inne życie” Lei. Staramy się ją uczyć, że świat jest różnorodny, kolorowy i nie wszędzie jest jak u nas w domu.
Himba to najbardziej znane i charakterystyczne plemię Namibii. Kobiety są łatwo rozpoznawalne dzięki swojej charakterystycznej urodzie. Pokrywają ciało i włosy mieszanką tłuszczu z mleka krowiego, ochry i ziół (itjize), nadając skórze czerwony odcień.
Więcej o plemieniu Himba, ich tradycjach, kulturze i etykiecie wizyty we wpisie: „NAMIBIA – WIZYTA W WIOSCE PLEMIENIA HIMBA”
Nocleg: Omarunga Epupa-Falls Campsite
Trasa: 690 kilometrów, czas przejazdu 8 godzin.
Dzień 4 Epupa Falls - Ovahimba Living Museum – Opuwo – Palmwag
O wschodzie słońca idziemy spacerkiem pod wodospady Epupa, które robią na nas niesamowite wrażenie. To malownicze wodospady na rzece Kunene, położone na granicy Namibii i Angoli. Nazwa „Epupa” pochodzi z języka Herero i oznacza „spadająca wodę”. Wodospady rozciągają się na długości około 1,5 kilometra, gdzie rzeka dzieli się na liczne odnogi, spływając kaskadami po skalistym terenie. Najwyższy z wodospadów ma około 37 metrów wysokości.
Lea przy wodospadach zaliczyła małą wizytę u fryzjera. Przy starganie z pamiątkami, za niewielką opłatą, jedna z kobiet zaplotła jej na głowie piękne warkoczyki. Żegnamy Epupa Falls i jedziemy dalej na południe.
W drodze powrotnej do Opuwo zatrzymujemy się w Ovahimba Living Museum – tzw. „żywym muzeum”, w którym, w zależności od wybranego programu, można spędzić trochę czasu w wiosce Himba.
Przyznam szczerze, że to miejsce wzbudziło we mnie mieszane uczucia. Choć oferuje możliwość zapoznania się z kulturą Himba, jest to obiekt typowo turystyczny i nie ma tej autentyczności, którą doświadczyliśmy w prawdziwej wiosce niedaleko Epupa Falls. Niemniej jednak, jeśli nie planujecie podróży na północ kraju, to może być alternatywa pozwalająca choć w części poznać tradycje tego wyjątkowego plemienia. Muzeum znajduje się około 40 km od Opuwo, jadąc w kierunku Epupa.
Zrobiliśmy też przystanek w Opuwo żeby kupić kartę sim, bo okazało się że Starlink od miesiąca nie działa w Namibii, gdyż rząd nie dogadał się z nimi. Kolejna nauczka...jak przed wyjazdem sprawdzaliśmy to Starlink działał w Namibii... a teraz już nie, więc trzeba było sprawdzić w Windhoek przed ruszeniem w trasę czy działa i tam kupić kartę, a nie jechać byle szybciej dalej, bo kartę sim jeszcze ciężej kupić niż paliwo, tzn kupić jest łatwo, o ile znajdzie się sklep, a z tym już nie tak już nie jest tak łatwo, ale i tak sporo udało nam się przejechać bez internetu.
Podróżując w te rejony wyraźnie odczuwa się zmianę kulturową. Okolice Opuwo sprawiają wrażenie niemal nietkniętych wpływami kolonialnymi, choć znajdziemy tam np. supermarket Spar. Spacerując ulicami tego niewielkiego miasteczka liczącego około 15 000 mieszkańców, trudno nie zauważyć wszechobecnych kontrastów. Obok siebie można zobaczyć ludzi ubranych w nowoczesnym, zachodnim stylu, kobiety Himba w tradycyjnych strojach – z odkrytym biustem, krótką spódniczką z koziej skóry i charakterystycznymi naszyjnikami, a także kobiety z plemienia Herero w bogato zdobionych sukniach i z charakterystycznymi nakryciami głowy przypominającymi krowie rogi.
W drodze do Palmwag zatrzymujemy się na przełęczy, by podziwiać jeden z najpiękniejszych zachodów słońca, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Niebo zapłonęło niesamowitymi kolorami – różem, fioletem i pomarańczą. Cieszymy się niesamowitymi widokami i kolorami, ale jednocześnie zaczynamy się jednak stresować - czy zdążymy dotrzeć przed zmrokiem? A w Afryce ciemno... znaczy naprawdę ciemno. Nie ma latarni ani świateł z oddali, a jazda po ciemku to prawdziwe wyzwanie. Nie widać pobocza, nie widać ewentualnych zwierząt na drodze, światła samochodu niewiele dają, właściwie nie widać nic. Dodatkowo wypożyczalnia zabrania jazdy po zmroku, a samochody mają rejestratory GPS, które zapisują trasę i czas przejazdu. Docieramy do kampingu Palmwag dopiero o 19:00, gdy jest już zupełnie ciemno.
Kemping w Palmwag jest w naszym TOP 5 campów, w których się zatrzymaliśmy. Każde stanowisko ma zlew z bieżącą wodą, osobny kranik z wodą techniczną, gniazdko elektryczne oraz miejsce na ognisko lub grill, czyli tzw. braai, tak popularny w Namibii. Całość znajduje się pod zadaszoną wiatą, więc nawet w upale można odpocząć w cieniu.
Tuż obok są wyjątkowo zadbane łazienki – czyste, przestronne, z ciepłą wodą i prysznicami. Na terenie obiektu działa również restauracja, bar, basen oraz niewielki plac zabaw dla dzieci. To miejsce pozwala nie tylko zatrzymać się na noc, ale też naprawdę komfortowo odpocząć w środku pustkowia. Jest też druga część tego campu z ekskluzywnymi domkami. Ceny wiadomo dużo wyższe. Ogólnie jeśli chodzi o kampingi to jesteśmy pozytywnie zaskoczeni ich standardem. Jest czyściutko, a często tak jak tutaj mamy nawet prywatną łazienkę.
Nocleg: Kemping Palmwag Campsite
Trasa: 412 kilometrów, czas przejazdu 6:30.
Dzień 5 Palmwag - Skeleton Coast - Cape Cross Rezerwat Uchatek - Wrak Zeila - Henties Bay
Z Palmwag ruszamy w kierunku wybrzeża, do rezerwatu uchatek w Cape Cross Seal Reserve. Zanim jednak wyruszyliśmy w trasę, zatankowaliśmy do pełna na stacji benzynowej tuż przed bramą. To stacja na kompletnym odludziu, ale zasada w Namibii jest prosta – jeśli widzisz stację, tankuj, bo kolejne mogą być oddalone o setki kilometrów.

Czekała nas długa, ponad 4-godzinna jazda po szutrowej drodze. Po drodze praktycznie nie ma miejsc, gdzie można się zatrzymać, więc trasę urozmaicaliśmy sobie krótkimi postojami na zdjęcia – krajobraz zmienia się tam co chwilę, a raz udało nam się nawet wypatrzyć samotną żyrafę tuż przy drodze.
Po dotarciu do bramy Parku Narodowego Skeleton Coast, musieliśmy udać się po specjalne zezwolenie na przejazd. Co ciekawe – pozwolenie to jest bezpłatne. A ruch? Minimalny. O godzinie 11:10 byliśmy pierwszymi odwiedzającymi, którzy tego dnia wjechali na teren parku. Krajobraz wokół był księżycowy – surowy, pustynny i absolutnie fascynujący.
Skeleton Coast, czyli Wybrzeże Szkieletowe, to niezwykle tajemniczy i dziki fragment wybrzeża Namibii, ciągnący się na długości około 500 km – od rzeki Swakop po Kunene, wzdłuż Oceanu Atlantyckiego. Swoją nazwę zawdzięcza licznym wrakom statków, które rozbiły się tam z powodu zdradliwych prądów, silnych wiatrów i gęstej mgły. To miejsce surowe, nieprzystępne, a jednocześnie hipnotyzujące. Stanowi część pustyni Namib – najstarszej pustyni świata.
Zatrzymaliśmy się przy dawnej wieży wiertniczej, zbudowanej w celu poszukiwań ropy. Wykonano tam trzy odwierty – niestety (lub na szczęście) bez skutku. Ropy nie znaleziono.
Po długiej trasie dotarliśmy w końcu do Cape Cross Seal Reserve. Najpierw zatrzymujemy się przy bramie, gdzie w budynku recepcji kupuje się bilety. Tu jeszcze nie śmierdzi… Ale po przejechaniu około 3 km do parkingu przy drewnianych pomostach, z których można obserwować z bliska te sympatyczne ssaki, uderza nas niemiłosierny smród – dosłownie zwala z nóg.
Cape Cross słynie z jednej z największych kolonii uchatek karłowatych. Tysiące tych stworzeń wyleguje się na brzegu Atlantyku, tak gęsto, że momentami nie widać nawet piasku. To ich teren lęgowy – w ciągu roku liczba osobników w kolonii waha się od 100 000 do nawet 300 000!
Poza zapachem, jest tam również niezwykle głośno – uchatki wydają z siebie całą gamę hałaśliwych dźwięków - warczą, beczą, buczą i pokrzykują bez ustanku. Dźwięki te przypominają nieco beczenie owiec. Słychać je z każdej strony, a jeśli pomnoży się to przez tysiące osobników robi się niezły harmider. Wstęp do Cape Cross Seal Reserve kosztuje 150 NAD za osobę dorosłą + 50 NAD za samochód. Dzieci do 16 roku życia wchodzą za darmo.
A dlaczego tak śmierdzi? To nie tylko rybi aromat. W powietrzu unosi się również zapach rozkładających się ciał – wśród setek tysięcy żywych zwierząt leżą dziesiątki, jeśli nie setki martwych uchatek. To miejsce, w którym życie i śmierć dosłownie leżą obok siebie.
Ten zapach tak bardzo wgryzł się w nasze ubrania, że czuliśmy go jeszcze długo po opuszczeniu rezerwatu. Marzyłam tylko o prysznicu. Wszystkie ubrania musiały natychmiast trafić do prania – na szczęście na ten wieczór zarezerwowaliśmy apartament z pralką, bo zapasy czystych ubrań zaczęły się kurczyć.

Po dniu pełnym wrażeń zrobiliśmy przerwę na obiad w Fishy Corner w Henties Bay – jedzenie było rewelacyjne, 10/10. Dawno nie jedliśmy tak pysznych owoców morza.
Dzień zakończyliśmy przy wraku statku Zeila, tworzącym niesamowity widok na tle oceanu i mgły. Idealne zakończenie intensywnego, ale niesamowicie ciekawego dnia.
Nocleg: Stylish unit with amazing view, Henties Bay
Trasa: 415 kilometrów czas przejazdu 5:30.
Dzień 6 Henties Bay – Spitzkoppe
Kolejny dzień w Namibii zaczynamy dosłownie kilka kroków od plaży – nasz apartament był praktycznie przy samym oceanie. Samochód po kilku dniach jazdy był już tak brudny, że trzeba było go trochę umyć z tego piachu i kurzu. Kiedy Janusz czekał aż umyją nam auto poszłam z Lelcią na spacer. Chwilę później ruszyliśmy dalej – kierunek Spitzkoppe. Na szczęście trasa krótka – zaledwie 1,5 godziny jazdy.
Do Spitzkoppe dojeżdżamy około 11:00. Droga była szybka i bezproblemowa. Na miejscu panuje cisza i spokój. Objeżdżamy teren Spitzkoppe Community Restcamp, by znaleźć dobre miejsce na rozbicie obozu. To główny kemping w Spitzkoppe – malowniczy i wyjątkowy. Znajduje się tu 31 miejsc kempingowych, z których część jest bardziej odosobniona, a inne bardziej skupione blisko siebie.
Na kempingu nie ma wody ani prądu. Każde miejsce wyposażone jest w suchą toaletę oraz miejsce na ognisko. W pobliżu recepcji znajdują się prysznice z ciepłą wodą, miejsce gdzie można umyć naczynia oraz niewielka restauracja. Trzeba jednak pamiętać, że recepcja jest oddalona od miejsc kampingowych i trzeba będzie do niej dojechać samochodem.
W sezonie warto dokonać rezerwacji z wyprzedzeniem, bo miejsce jest niezwykle popularne i często bywa w pełni zarezerwowane. Co ważne – nawet przy wcześniejszej rezerwacji nie da się zarezerwować konkretnego stanowiska. Obowiązuje zasada: "kto pierwszy, ten lepszy". Po przyjeździe wybiera się miejsce samodzielnie – wystarczy zostawić tam stół, krzesła czy inny sprzęt, który mamy na wyposażeniu samochodu, by je „zarezerwować” na czas zwiedzania.
Spitzkoppe to imponujący masyw granitowy, samotnie wyrastający z płaskiej pustynnej równiny. Przez swój charakterystyczny kształt bywa nazywany „Matterhornem Namibii”. Choć nie jest najwyższym szczytem kraju (osiąga 1728 m n.p.m.), z pewnością należy do najbardziej rozpoznawalnych i malowniczych.
Po obiedzie ruszamy na szlak do Bushman’s Paradise – miejsca, gdzie można zobaczyć malowidła naskalne stworzone przez lud San (Buszmenów), który przed wiekami zamieszkiwał te tereny. Ponieważ w przeszłości odwiedzający uszkodzili malowidła skalne, teraz można zwiedzać je tylko podczas wycieczki z przewodnikiem. Nie ma stałej opłaty – mile widziane są darowizny. Przewodnicy są dostępni codziennie w godzinach od 8:00 do 18:00, przy wejściu na szlak. Miejsce jest niezwykle urokliwe i warto wybrać się na tą wycieczkę. Czas trwania wycieczki to około 1h. Wejście i zejście są dość wymagające, trzeba przejść stromy odcinek gdzie trzeba trzymać się łańcucha.

Wieczorem pogoda nie do końca nam dopisała. Liczyłam na piękne, rozgwieżdżone niebo, które podobno w Spitzkoppe potrafi zachwycić jak mało gdzie – ale przez gęste chmury nie było na to żadnych szans. Marzyłam też o spektakularnym zachodzie słońca i kolorowych skałach skąpanych w złotym świetle… i właśnie wtedy zaczęło padać. Ale Namibia jak zwykle potrafi zaskoczyć – w pewnym momencie na niebie pojawiły się piękne tęcze. Ten widok, na tle surowego krajobrazu Spitzkoppe, był absolutnie magiczny. Namibia zachwyca swoją różnorodnością krajobrazów, a Spitzkoppe to bez wątpienia jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie udało nam się zobaczyć. Żałuję, że nie mogliśmy zostać tam chociaż jeden dzień dłużej – to miejsce zasługuje na więcej czasu.
Dzień zakończyliśmy przy Rock Arch – to chyba najbardziej rozpoznawalna formacja skalna w całym Spitzkoppe. Ten naturalny łuk tworzy jakby ramę dla potężnych, granitowych szczytów w tle. O wschodzie i zachodzie słońca skały przybierają intensywne odcienie czerwieni i pomarańczy, a gra światła i cienia sprawia, że to miejsce wygląda wręcz magicznie. Zachód słońca przy łuku to moment, który przyciąga najwięcej odwiedzających – więc wtedy może być tłoczno, ale zdecydowanie warto tam przyjść.
Nocleg: Spitzkoppe Community Restcamp
Trasa: 114 kilometrów, czas przejazdu około 1:30.
Dzień 7 Spitzkoppe - Walvis Bay - Sandwich Harbour
Poranek w Spitzkoppe zaczynamy o wschodzie słońca – chcemy uchwycić zmieniające się światło. Kolory skał zmieniają się dosłownie z minuty na minutę. Tym razem pogoda nam dopisuje, choć muszę przyznać, że wczorajsze pochmurne niebo miało swój niepowtarzalny urok. Po szybkim prysznicu przy recepcji ruszamy w drogę – wracamy na wybrzeże, do Walvis Bay.
W Walvis Bay mamy trochę czasu, zanim wyruszymy na wycieczkę do Sandwich Harbour. Początkowo myśleliśmy, że nie uda nam się załatwić wyprawy na zachód słońca – wszędzie, gdzie dzwoniliśmy, nie było już miejsc. Na szczęście w punkcie informacji turystycznej przy wjeździe do miasta bardzo pomocna pani pomogła nam zorganizować wycieczkę. Co więcej, w przeciwieństwie do innych biur, nie musieliśmy płacić za Leę – a to była spora oszczędność. Musieliśmy tylko zaczekać 2h godziny. Ten czas wykorzystaliśmy na pyszne jedzenie. Zjedliśmy obiad w restauracji Rojo Pub and Restaurant i polecamy to miejsce z czystym sumieniem. Jedzenie jest świeże pyszne. Ostrygi, owoce morza, świeże ryby i sushi – wszystko smakowało wyśmienicie.
Początek wyprawy był spokojny – do Sandwich Harbour trzeba przejechać około 36 km. Po drodze zatrzymaliśmy się przy flamingach – jednej z największych atrakcji Walvis Bay. To jedno z największych siedlisk flamingów na świecie. Charakterystyczną różową barwę zawdzięczają diecie bogatej w karotenoidy – barwniki obecne w algach i planktonie. To właśnie te substancje nadają ich pióra charakterystyczną różową barwę. My akurat trafiliśmy na okres, gdzie nie było ich tak dużo. Ponoć najwięcej flamingów można spotkać tam zimą.
Kolejny przystanek to fabryka soli i Pink Lake – różowe jeziorka, z których wydobywa się sól. Swój intensywny kolor zawdzięczają algom rosnącym na dnie zbiorników. Widok naprawdę robi wrażenie.
A potem zaczęła się największa zabawa, jechaliśmy plażą wzdłuż oceanu, a później prawdziwe off-roadowe szaleństwo: strome podjazdy i zjazdy po wydmach. W końcu docieramy do jednego z najpiękniejszych miejsc, jakie widzieliśmy w życiu – Sandwich Harbour. To jedno z najbardziej spektakularnych miejsc w Namibii, gdzie ogromne wydmy stykają się bezpośrednio z wodami Oceanu Atlantyckiego.
Wiało niemiłosiernie, a jedyne czego żałujemy, to że nie mogliśmy polatać dronem, wiatr był zbyt silny. Widzieliśmy wcześniej na Sokotrze podobne widoki, gdzie wydmy wschodzące praktycznie do wody. Ale tego miejsca nie da się przyrównać do żadnego innego na świecie.
Na wjazd do Sandwich Harbour wymagane jest specjalne zezwolenie (permit), które mają wszystkie firmy organizujące wycieczki. Kluczową sprawą są umiejętności kierowców. Cała trasa przebiega poza utwardzonymi drogami, teren jest wymagający i dlatego kierowcy muszą mieć naprawdę duże doświadczenie w jeździe 4x4. Są ludzie, którzy twierdzą, że można odwiedzić Sandwich Harbour na własną rękę... , lecz jeśli nie potrafią jeździć zawodowo po wydmach, wiele tracą. My, choć zazwyczaj unikamy zorganizowanych wycieczek, nie wyobrażamy sobie robienia tego na własną rękę. Gdybyśmy próbowali dotrzeć tu sami, szybko utknęlibyśmy w piasku. Dodatkowo przewodnicy wiedzą dokładnie, gdzie jechać oraz kiedy nadchodzi przypływ, by zdążyć przejechać wąskim pasem plaży.
Naszą wycieczkę wykupiliśmy w punkcie informacji turystycznej przy wjeździe do Walvis Bay. Koszt był dość spory – 1100 zł za dwie osoby (Lea bezpłatnie) – ale zdecydowanie warto. Najlepszą bazą wypadową do Sandwich Harbour jest Walvis Bay lub Swakopmund.
Nocleg: Lagoon Chalets Walvis Bay
Trasa: 195 kilometrów, czas przejazdu około 2:30.
Dzień 8 Walvis Bay – Solitaire - Sossusvlei - Dune 45
Zanim ruszyliśmy dalej w drogę, wróciliśmy jeszcze na chwilę poobserwować flamingi. Poranne światło było zdecydowanie lepsze niż dzień wcześniej, więc udało się zrobić kilka fajnych zdjęć. Wróciliśmy też nad różowe jezioro – tym razem nie wiało, więc w końcu udało się polatać dronem. Pożegnaliśmy Walvis Bay i ruszyliśmy w stronę Sossusvlei.

Około 40 kilometrów przed Solitaire przekroczyliśmy Zwrotnik Koziorożca i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie przy tablicy "Tropic of Capricorn". Zatrzymaliśmy się też w samym Solitaire – co za klimatyczne miejsce! Pełno tam wraków samochodów, co tworzy niesamowitą atmosferę. To idealny przystanek w drodze do Deadvlei. Można tam również zatrzymać się na noc – działa camping i lodge. Zjedliśmy też szarlotkę na środku pustyni. Pyszna i ogromna – spokojnie wystarczy jedna na dwie osoby! Spotkaliśmy też wiewiórki przylądkowe i uroczą mangustę lisią. Jest tam także stacja paliw, więc – zgodnie z zasadą podróżowania po Namibii – tankujemy do pełna.
Jakieś uroki podróży w porze deszczowej musiały być – rzeka na naszej trasie wylała i nie dało się przejechać. Na szczęście było to kilka kilometrów od Solitare gdzie wytłumaczyli nam szybki objazd. Po drodze złapała nas też burza piaskowa.
Do bramy Sesriem dotarliśmy około 15:00. Kupiliśmy bilety wstępu i ruszyliśmy w stronę Deadvlei, licząc, że zdążymy na zachód słońca. Niestety – jak się chwilę później okazało – nie było nam to pisane.
Dojazd do Deadvlei to jedyne miejsce podczas całej naszej podróży po Namibii, gdzie nieodzowny był samochód z napędem 4x4 i wysokim zawieszeniem. Gdy kończy się asfalt, trzeba pokonać jeszcze ok. 4 km piaszczystej drogi, by dotrzeć na parking przy samej dolinie. Kluczowe jest też spuszczenie powietrza z opon – to naprawdę pomaga pokonać ten odcinek bez większych problemów.
Jeśli nie masz auta z napędem 4x4, można skorzystać z lokalnego shuttle’a, który kursuje między końcem asfaltowej drogi a Deadvlei. Przy czym jak my byliśmy nie kursował popołudniu, a jedynie rano.
Nie polecamy podejmowania próby przejazdu zwykłym autem. Trasa jest wymagająca, a zatrzymanie się w złym miejscu może oznaczać poważne kłopoty... O czym przekonaliśmy się na własnej skórze. Jakieś 1,5 km po wjechaniu na piaszczystą drogę zauważyliśmy siedzącego oryksa – idealny kadr, ale niestety zgubny. Choć czuliśmy, jak koła zapadają się w piasek, zwolniliśmy, żeby zrobić zdjęcie… i się zakopaliśmy. Sytuacja była dość stresująca – nikt nie przejechał tamtędy przez godzinę. A do zachodu słońca zostały tylko dwie godziny. Do bram parku było ok. 60 km, bez żadnych zabudowań po drodze. Tylko my i hałdy piachu.
Po dłużej walce i próbach samodzielnego odkopania auta, poszłam do miejsca gdzie kończy się asfaltowa droga licząc, że znajdę tam jakąś pomoc Widzieliśmy wcześniej auta i jakieś budki. Niestety okazało się, że były to tylko samochody, które dowożą turystów do Deadvlei, ale nie ma już nikogo. Wróciłam więc do Janusza i Lei. Kiedy już niemal straciliśmy nadzieję i zaczęliśmy się godzić z myślą o spędzeniu nocy na pustyni, pojawił się jedyny samochód wracający z Deadvlei, który nas uratował. Okazało się, że Pan jest farmerem z RPA i sam w tym samym miejscu zakopał się dzień wcześniej. Miał linę i wiedział jak pomóc nam się wykopać.

Pełen wrażeń dzień skończyliśmy obserwując zachód słońca przy Diune 45.
Jeśli ktoś chce zrobić zdjęcia wydm o wschodzie słońca, jedyną opcją jest nocleg na kempingu lub w lodgach znajdujących się już na terenie parku. Wtedy nie trzeba czekać na otwarcie bramy zewnętrznej, a ta wewnętrzna otwierana jest przed wschodem słońca. Do sławnej wydmy Diune 45 prowadzi cały czas asfaltowa droga – 45 oznacza, że leży 45 km od bramy. Jeśli więc śpimy poza parkiem, nie mamy szans dojechać tam na wschód słońca. Podobnie ze zmierzchem – po zachodzie nie zdążycie wrócić do bramy przed jej zamknięciem.
Nocleg: Sesriem Oshana Campsite
Trasa: 446 kilometrów, czas przejazdu około 6 godzin.
Dzień 9 Deadvlei
Pobudka godzinie o 5:30. Jest jeszcze ciemno i cicho. Chociaż przy niektórych miejscach kempingowych krzątają się już ludzie. Tacy jak my – chętni, by ruszyć do Sossusvlei od razu po otwarciu bramy. Bez śniadania, z termosami w ręku, ruszamy na wschód słońca do Deadvlei. Drugie podejście dostania się do Deadvlei zakończyło się sukcesem. Miejsce zrobiło na nas ogromne wrażenie. Marzyliśmy, by tu przyjechać od dawna i absolutnie się nie zawiedliśmy.
Deadvlei, w języku afrikaans oznacza „Martwa Dolina” . Swoją nazwę zawdzięcza niezwykłemu, niemal surrealistycznemu krajobrazowi. Dolina powstała około 900 lat temu, gdy rzeka Tsauchab przestała płynąć przez ten teren. Zmiany klimatyczne oraz otaczające ją wydmy skutecznie zablokowały dopływ wody. Pozbawione dostępu do wody rosnące tu niegdyś drzewa akacjowe uschły, pozostawiając po sobie czarne, wyschnięte sylwetki, przypominające naturalne rzeźby. Mimo upływu lat drzewa nie uległy rozkładowi – ekstremalne warunki pustynne skutecznie zakonserwowały ich formę.
Dno doliny pokryte jest białą, spękaną gliną, która mocno kontrastuje z otaczającymi ją pomarańczowymi wydmami. Całości dopełnia głęboki błękit nieba. Ten krajobraz to prawdziwa uczta dla oka – nic dziwnego, że Deadvlei przyciąga fotografów i podróżników z całego świata.
Po zaparkowaniu samochodu przy Deadvlei masz do wyboru trzy trasy dojścia do doliny w zależności od tego, ile masz sił i na jaką przygodę masz ochotę:
• Pierwsza opcja – najprostsza i najszybsza – prowadzi prosto do doliny. Wystarczy iść przed siebie, kierując się w stronę białych palików. Nawet jeśli przez chwilę wydaje się, że idziesz w złym kierunku, prawdopodobnie wszystko jest w porządku. W końcu dostrzeżecie przed sobą w dolinie wyschnięte drzewa.
• Druga trasa – dla tych, którzy chcą wdrapać się na pobliską wydmę, zrobić zdjęcia z góry, a potem zbiegając zejść prosto do doliny. Trzeba lekko skręcić w lewo i iść grzbietem wydmy. Trasa jest popularna więc na pewno nie będziesz tam sam. Jest to też dość męcząca opcja, ale widoki z zupełnie innej perspektywy wynagradzają cały wysiłek.
• Trzecia droga prowadzi na słynną wydmę Big Daddy – jedną z najwyższych w Namibii. Trasa jest bardziej wymagająca, ale widoki wynagradzają każdy krok i na długo zostają w pamięci.
My ze względu na Lelcię wybieramy najprostszą i najszybszą trasę.
Przygody zaczęły się dopiero kilka kilometrów po wyjechaniu z Deadvlei, kiedy wyjechaliśmy na drogę szutrową… dosłownie kilka kilometrów przed Dune 45.
Nagle zaczęło nam coś strasznie trzeszczeć przy kole i pojawiły się problemy z jazdą. Gdy się zatrzymaliśmy, Janusz szybko stwierdził, że tym samochodem dalej nie pojedziemy i musimy skontaktować się z wypożyczalnią. Problem polegał jednak na tym, że znajdowaliśmy się około 50 km od bram parku – jedynego miejsca, gdzie mogliśmy liczyć na jakąkolwiek pomoc. Na domiar złego nie mieliśmy w ogóle zasięgu…
Na szczęście z pomocą przyszła polska rodzina, którą poznaliśmy chwilę wcześniej w Deadvlei. Zabrali nas do swojego samochodu i zawieźli z powrotem do campu, w którym spędziliśmy minioną noc. Obsługa okazała się bardzo życzliwa, jednak pech chciał, że akurat była awaria sieci GSM, więc nie było też internetu. Udostępnili nam swoje awaryjne (kablowe - bardzo wolne) łącze, ale wciąż mieliśmy problem ze skontaktowaniem się z wypożyczalnią.
Wiedzieliśmy już, że ten dzień mamy stracony i szybko stąd nie ruszymy. Obsługa campu zaproponowała nam nocleg w bardziej ekskluzywnej części resortu – w namiotach malowniczo położonych na pustyni. Co więcej, zaoferowali nam je za jedną trzecią standardowej ceny. Skoro i tak nie mieliśmy wyboru, zdecydowaliśmy się zostać.
Resztę dnia przeznaczyliśmy na odpoczynek przy basenie. Nie musieliśmy się też martwić o jedzenie – w cenę noclegu wliczone były trzy posiłki. Namiot był bardzo komfortowy – to jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakich kiedykolwiek nocowaliśmy. Muszę przyznać, że nasza kiepska sytuacja zakończyła się zaskakująco dobrze. Jak to mówią lepiej płakać w pałacu niż na ulicy.
Po kilku godzinach udało nam się w końcu skontaktować z wypożyczalnią. Obiecali przysłać samochód zastępczy, który miał dotrzeć do nas wieczorem. Znów ogromną pomocą wykazała się obsługa campu, która pomogła nam zdobyć odpowiednie pozwolenia na wjazd na teren parku po nasz zepsuty samochód – już po godzinach otwarcia bram. Ze względu na to że było już kompletnie ciemno, Janusz pojechał tylko po nasze rzeczy.
Dzień zakończyliśmy pyszną kolacją, delektując się grillowanym mięsem z oryksa, kudu i gnu.
Nocleg: Dead Valley Camp
Trasa: 120 kilometrów.
Dzień 10 Deadvlei - Wydma Elim – Luderitz
Dzień ponownie zaczynamy przed wschodem słońca, bo chcemy jeszcze raz odwiedzić Deadvlei. Najpierw jednak jedziemy z pracownikami wypożyczalni pod nasz zepsuty samochód. Zostawiamy ich przy nim i ruszamy dalej do naszego miejsca docelowego. Robimy znów mnóstwo zdjęć – to miejsce jest tak niesamowicie fotogeniczne, że trudno się mu oprzeć.
Ja jeszcze w drodze powrotnej postanawiam wspiąć się na wydmę Big Daddy. Szybko zaczynam tego żałować – wejście na wydmę to nie takie proste zadanie. Piasek pod stopami, strome podejście i coraz mocniejsze słońce sprawiają, że to jedna z bardziej męczących aktywności tej podróży. Gdy w końcu wdrapuję się na szczyt, robię kilka zdjęć na pamiątkę. Widoki z tej perspektywy są zupełnie inne. Ale czas goni i po chwili zbiegam w dół do Janusza i Lelci. Wracamy w kierunku campu, po drodze zatrzymując się na chwilę przy Dune 45. Spotykamy też panów z wypożyczalni, którzy postanawiają powoli przejechać do miasteczka zepsutym samochodem.
Po powrocie do campu jemy śniadanie i czekamy, aż panowie z wypożyczalni wrócą i przełożą nasz sprzęt do samochodu zastępczego. Całość się mocno przeciąga – panowie znikają na jakieś dwie godziny w warsztacie. Z pomocą po raz kolejny przychodzi obsługa campu, która ich delikatnie ponagla.
W końcu, około południa, udaje się przeładować namioty i resztę ekwipunku – ruszamy w drogę. Cała trasa prowadzi po szutrze i dłuży się niesamowicie. Po drodze robimy krótki przystanek w Helmeringhausen – miasteczku dosłownie pośrodku niczego, na skrzyżowaniu dwóch szutrowych dróg, dziesiątki kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji. Chcieliśmy coś zjeść, ale okazuje się, że nie ma tu ani sklepu, ani restauracji. Są za to dwa dystrybutory, więc tankujemy do pełna – zasada: zawsze tankuj, kiedy możesz.
Zauważamy też uroczą kawiarnię z pięknym ogrodem, gdzie kupujemy przepyszne szarlotki na drogę. Można tam też przenocować, bo są dostępne pokoje, ale my mamy napięty plan, więc ruszamy dalej.
Do Lüderitz docieramy już dość późno. Wieje bardzo mocno, jesteśmy zmęczeni i głodni po całym dniu jazdy. Idziemy do restauracji, która miała całkiem przyzwoite opinie – Portugese Fisherman – ale niestety bardzo się rozczarowujemy. Sushi było okropne, a reszta dań zupełnie bez smaku. To była zdecydowanie najgorsza restauracja, jaką odwiedziliśmy podczas całej naszej 1,5-miesięcznej podróży. Cóż – czasem trzeba zaliczyć też jakąś kulinarną wpadkę.
Nocleg: 2FiftySix on Second Luderitz
Trasa: 569 kilometrów, czas przejazdu około 7:40.
Dzień 11 Luderitz - Kolmanskop - Fish River Canyon
Rano ruszyliśmy na małe zakupy, by uzupełnić zapasy przed dalszą drogą. Przejechaliśmy też przez miasteczko, ale nie zatrzymywaliśmy się na spacer – nic szczególnego nas nie zaciekawiło. Podobno warto przespacerować się ulicą Bergstrase, jednak my zrezygnowaliśmy z tego punktu, ponieważ zależało nam, by dotrzeć do Kolmanskop na otwarcie o 8:00.
Kolmanskop to słynne miasto duchów, które dziś stanowi jedną z ciekawszych atrakcji turystycznych Namibii. Jego historia zaczęła się w 1910 roku, kiedy to niemiecki pracownik kolei przypadkiem natrafił w okolicy na diament. Wkrótce okazało się, że teren ten obfituje w cenne kamienie, co zapoczątkowało prawdziwą diamentową gorączkę.
W ciągu dwóch dekad powstało tam prężnie działające miasteczko z pełną infrastrukturą: kasynem, hotelem, restauracjami i innymi udogodnieniami, które miały zapewnić wygodne życie osadnikom. Jednak już w latach 50. XX wieku Kolmanskop opustoszało, odkryto nowe, bardziej opłacalne złoża diamentów, a mieszkańcy stopniowo opuszczali miasto.
Do dziś opustoszałe miasteczko zachwyca liczbą zachowanych budynków oraz ich stanem, szczególnie biorąc pod uwagę, że powstały w tak krótkim czasie. Niemiecka solidność w budownictwie najwyraźniej zdała egzamin – choć piasek, który bezlitośnie wdziera się do środka, stopniowo niszczy wnętrza i strukturę tych dawnych domostw.
Miejsce jest niezwykle fotogeniczne i mimo, iż miasteczko popadło w ruinę można tam spędzić sporo czasu. My spędziliśmy około 2 godziny. Teren jest dość rozległy i na każdym kroku można odkryć nowe, ciekawe zakamarki. Dla tych, którzy dysponują większą ilością czasu, dostępne są oprowadzane wycieczki – codziennie o 10:00 i 12:00. Niestety, my musieliśmy ruszać dalej, ponieważ przed nami była jeszcze długa droga do Fish River Canyon, a następnie w kierunku Windhoek.
Od Aus droga do Fish River Canyon znów była szutrowa. W zasadzie większość tras, którymi poruszaliśmy się w Namibii, to drogi szutrowe – wyjątek stanowiły odcinki z Windhoek do Parku Etosha i dalej do Opuwo, fragmenty na wybrzeżu oraz odcinek z Aus do Luderitz.
Po dotarciu do Fish River Canyon zatrzymaliśmy się przy Visitors Centre (jest tam również kemping), aby kupić bilety wstępu. Niestety, płatność możliwa była wyłącznie gotówką, a my nie mieliśmy już ani grosza w lokalnej walucie. Ku naszemu zaskoczeniu i radości, miła pani w kasie pozwoliła nam wjechać bez opłat – kolejny dowód na gościnność i życzliwość Namibijczyków.
Fish River Canyon to największy kanion w Afryce i drugi co do wielkości na świecie. Dojazd do pięciu głównych punktów widokowych prowadzi szutrową, trzeba przyznać, dobrze utrzymaną drogą. Od Visitors Centre do pierwszego punktu widokowego jest jeszcze kilka kilometrów. Z drogi bez problemu dostrzeżecie punkt widokowy. Można tam znaleźć zadaszone ławeczki – idealne miejsce na mały piknik z pięknym widokiem. Udało nam się odwiedzić cztery z pięciu punktów widokowych. Jeden odpuściliśmy, uznając, że widoki z nich są dość podobne.
Z kanionu ruszyliśmy dalej – celem było przejechanie jak największego odcinka drogi w kierunku Windhoek, by następnego dnia mieć już krótszy dystans do pokonania. Po drodze zatrzymaliśmy się w Keetmanshoop, gdzie uzupełniliśmy paliwo i kupiliśmy coś do jedzenia. Na nocleg wybraliśmy camp w Mariental, położony tuż przy drodze. Miejsce okazało się bardzo przyjemne – z restauracją, placem zabaw i mini zoo, gdzie można było karmić zwierzęta, co szczególnie ucieszyło Leę.
Jednym z plusów podróżowania poza sezonem jest cisza i brak tłumów. Przez całą naszą podróż nie rezerwowaliśmy noclegów z wyprzedzeniem – nawet przy późnym przyjeździe zawsze znajdowaliśmy miejsce. Spotkaliśmy zaledwie kilka rodzin z dziećmi. Wiem, że Namibia nie jest typowym kierunkiem na podróże z dzieckiem, ale dla naszej małej podróżniczki wielogodzinne przejazdy nie stanowiły żadnego problemu. Zresztą byliśmy dobrze przygotowani – mieliśmy wszystko, by zająć jej czas i nie pozwolić na nudę.
Nocleg: River Chalets
Trasa: 853 kilometry, czas przejazdu około 9:20.
Dzień 12 Mariental - Windhoek
To już nasz ostatni dzień w Namibii. Nie obyło się bez drobnych utrudnień. Kiedy chcieliśmy ruszyć w drogę, okazało się, że rozładował się akumulator w naszym samochodzie. Na szczęście z pomocą przyszedł sympatyczny Anglik, który razem z żoną miał obok nas kamping. Dzięki niemu udało się odpalić auto.
Z miejsca, gdzie spędziliśmy noc, mieliśmy jeszcze 2,5 godziny jazdy do Windhoek, gdzie oddawaliśmy samochód. Tam czekała na nas kolejna przygoda. Właściciel wypożyczalni próbował obciążyć nas kwotą 750 euro za naprawę napędu 4x4, który zepsuł się w Sossusvlei. Twierdził, że uszkodziliśmy go, nie wyłączając napędu po wyjechaniu z piaszczystej drogi w Deadvlei i kontynuując jazdę po zwykłej trasie z włączonym 4x4.
Oczywiście nie była to prawda — napęd został wyłączony zgodnie z instrukcją. Po dłuższej i stanowczej wymianie zdań udało nam się obronić nasze stanowisko i nie zostaliśmy obciążeni kosztami naprawy. Dodam, że mieliśmy wykupione pełne ubezpieczenie, więc odebraliśmy to jako próbę wyłudzenia.
Na koniec pracownik wypożyczalni odwiózł nas na lotnisko. Tak zakończyła się nasza przygoda w Namibii.
Trasa: 311 kilometrów, czas przejazdu około 3:20.
Comments